“Czy jest coś, czego w Tajlandii nie lubisz?”

Owszem, jest. Nawet kilka rzeczy. W sumie powinnam powiedzieć, że nie lubię ich na Lancie, ale podejrzewam, że w innych częściach Tajlandii jest podobnie.

  1. Toalety.

Tajskie toalety to jest zupełnie inny wszechświat. Przede wszystkim papieru toaletowego nie używa się tak, jak to znamy – służy jedynie do osuszenia “tych” partii ciała, a wyrzuca się go do kosza, przygotowanego obok. Można również zapomnieć o normalnej spłuczce (chociaż co lepsze hotele powoli inwestują w ten cudzoziemski wynalazek 😉 – wiadro z wodą i wielką łychą załatwia sprawę. A o czystość własną dbać pomaga tzw. “bum gun” – bidet w wężu 😉

Muszę przyznać, że choć jestem tutaj już drugi miesiąc, nadal nie mogę się przyzwyczaić do tego akurat zwyczaju i procedury.

2. Ruch drogowy

Jak wszystko w Tajlandii, również i przepisy drogowe są rzeczą umowną. Wymienię tylko kilka z wybryków, które przyprawiają mnie o zawał i chwilowy syndrom Tourette’a.

  • prawo jazdy – część tubylców je ma, większa część nie. Co nikomu zupełnie nie przeszkadza jeździć. A jeśli już ktoś zdecyduje się prawo jazdy mieć, to zdobycie go podobno zajmuje dwa dni. Co wiele tłumaczy.
  • prędkość – ja nie wiem, jakie tutaj są ograniczenia prędkości. Generalnie nie da się rozwinąć zawrotnego tempa ze względu na dziury w drogach, które zwłaszcza dla skuterów są mocno uciążliwe. Ale! lokalsi – zwłaszcza młodociani – mają to za nic i jeżdżą, jak im się chce, w celu ominięcia dziur po prostu zjeżdżając na środek jezdni lub wręcz jadąc pod prąd. Konkurencją dla nich są niektórzy przyjezdni z rozszalałym testosteronem, którzy siedząc na Scooppy’m mają wrażenie dosiadania Harleya albo innego Suzuki, i gnają przed siebie – różniąc się od lokalsów głównie tym, że dziur już tak sprawnie nie omijają i z reguły podskakują na nich jak koniki polne.
  • kaski – zdecydowanie wyszły z mody.
  • wyprzedzanie, wymijanie i inne manewry – na Lancie jakimś cudem wyrastają kolejne pary oczu, bo nie da się jednocześnie patrzeć na drogę i w lusterka. A konieczność jest. Dla przykładu – wrzucenie kierunkowskazu i posiadanie wolnej drogi wcale nie oznacza, że można jechać – aż nazbyt często samochód albo skuter za nami postanowi wyprzedzić nas właśnie po tej naszej stronie, w którą chcemy skręcić! Nigdzie wcześniej z czymś takim się nie spotkałam i przyznaję, że niezmiennie taki manewr podnosi mi ciśnienie.

3. Targowanie się

Ja wiem, że tradycja, zwyczaj i w ogóle każdy turysta musi. Ale nie cierpię targowania się, nie umiem tego robić i jeśli nie ma powieszonych cen, to najczęściej odpuszczam nawet pytanie o nie. Zasada jest prosta – jeśli cena nie wisi, to znaczy, że jest umowna i należy się o nią targować. Ja wychodzę.

4. I na końcu coś, co mnie tak naprawdę kompletnie rozwaliło, czyli ptaki w klatkach

To tutejszy “krzyk mody” – chociaż tak naprawdę to “krzyk rozpaczy”. Maleńkie klatki podwieszone w sklepach, restauracjach i nawet stacjach benzynowych mają chyba umilać życie sprzedawcom? Niestety, ptaki w nich uwięzione często samookaleczają się, mają łyse placki na skórze i stanowią bardzo smutny widok 😦 Nie ma również sposobu przekonania lokalsów, że robią krzywdę tym cudownym zwierzętom – bo ich to po prostu nie obchodzi … To jest praca edukacyjna na lata :/